Wywiad

Zawędrować, gdzie nam się żywnie podoba - rozmowa z Michałem Poniedzielskim i Dominikiem Litwiniakiem, twórcami filmu „Praktyczny Pan"

Kuba Armata: „Praktyczny Pan” to adaptacja popularnej książki dla dzieci pod tym samym tytułem, autorstwa Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel. Jak na nią trafiliście i czy od samego początku mieliście przekonanie, że to będzie dobry materiał na animację?

Michał Poniedzielski: Zgłosiła się do nas z tą propozycją producentka filmu Joanna Ronikier. Szczerze mówiąc, początkowo miałem pewne obiekcje i musiało minąć trochę czasu, zanim się przekonałem. Nie czułem do końca, że będę umiał to zrobić, bo wydawało mi się, że to nie moja stylistyka i sposób opowiadania. Zatem na początku byłem nieco sceptyczny. Ale w pewnym momencie się w to wciągnąłem i pokochałem tę postać. Po rozmowie z Roksaną, która na podstawie swojej książki pisała scenariusz, jeszcze bardziej się to rozświetliło. Pewnie dlatego, że dała nam pole do ewentualnych zmian niezbędnych do przeniesienia tego na język filmowy. Wtedy nie czułem już takiej presji, że musi to być zrealizowane jeden do jednego, i poszło. Tęsknię jednak do dłuższej wersji tej historii, która powstała na etapie animatika i odpadła z przyczyn budżetowych - z rozbudowanym wątkiem romantycznym Praktycznego Pana i ekspedientki z zoologicznego, pogłębioną nieco psychologią, kwestią głębokiego focha głównego bohatera na wszystko co dziecięce i z ciut większą ilością kota na sekundę metrażu.

Dominik Litwiniak: Mnie z kolei sama historia spodobała się od początku. Choć z racji tego, że moją działką była animacja i przerobienie książkowych ilustracji na formę filmową, bardziej skupiony byłem na warstwie plastycznej. Zatem adaptacja tej historii to głównie zasługa Michała. Ale muszę przyznać, że przypadły mi do gustu ilustracje Adama Pękalskiego. Cechuje je charakterystyczny, przemyślany styl. Czułem, że to coś, co może naprawdę dobrze wyjść w animacji, na ekranie.

To dla ciebie Dominik pierwsze doświadczenie w roli reżysera, bo wcześniej pracowałeś jako animator bądź lead animator. Połknąłeś reżyserskiego bakcyla?

D.L.: Zdecydowanie. Zresztą szykują się już kolejne rzeczy, choć jeszcze nie mogę o tym mówić. Na pewno jednak animacja w połączeniu z opowiadaniem historii to bardzo interesująca rzecz. Cieszę się, że w tym przypadku mogłem podpatrzeć, jak Michał to robi.

M.P.: Żeby dowiedzieć się, jakich błędów nie popełniać (śmiech).

D.L.: Michał naprawdę bardzo fajnie to wszystko rozpracował, więc ta współpraca dużo mi dała.

Wspomniałeś Michał o stopniowym przekonywaniu się do tej historii i rozmowach ze scenarzystką, jednocześnie autorką książki. Wspólnie wyjaśnialiście twoje wątpliwości?

M.P.: Na początku pośredniczyła w tym Asia Ronikier, a później już sam rozmawiałem z Roksaną i pytałem o możliwość wprowadzenia ewentualnych zmian. Chodziło zwłaszcza o kwestię związaną z tym, jak główny bohater zdobywa kota. Wydawało mi się, że to idealna okazja, by pokazać młodym widzom pewne pozytywne wzorce. By dać im do zrozumienia, że decyzja o kocie musi być przemyślana i wiązać się z konkretnym działaniem. Chodzi o jakąś prawdę o „posiadaniu” zwierzaka. W pierwowzorze trochę mi tego zabrakło, Praktyczny Pan po prostu tego kota zdobywa, niemalże kupuje. A ja z kolei jestem przeciwny handlowi rasowymi zwierzętami. Skoro chcemy dotknąć tego tematu głębiej, to chciałem, by było to bliżej prawdy. Wtedy pojawiła się idea schroniska, jako miejsca do którego „po kota się chodzi”. Niestety - z przyczyn metrażowych i dramaturgicznych - musiał ten wątek wypaść. Trochę żałuję. Znalazło się jeszcze kilka takich drobiazgów. Roksana dała zielone światło, przekonując, że sama potrzebuje trochę dystansu, ponieważ niełatwo pracuje się na własnym tekście. Poczułem, że mi zaufała, dzięki czemu przejąłem za to więcej odpowiedzialności.

Skoro wywołałeś temat kota, to czy zgadzacie się z jedną z głównych tez filmu, że nic tak nie uspokaja jak jego mruczenie?

M.P.: O tym mogę pisać całe tomy. Sam mam dwa koty i ich obecność w trudniejszych życiowych sytuacjach była dla mnie bardzo ważna. Jest w tym „ustrojstwie” jakiś rodzaj jednoczesnego posiadania swojego właściciela gdzieś z równolegle bardzo często idącym głębokim afektem. Nie czuję tego w przypadku psów, które moim zdaniem trochę za bardzo skupione są na właścicielu. A w kotach odnajduję ten rodzaj balansu między byciem samemu sobie a byciem z kimś. I to mruczenie wiele razy pomogło mi przejść przez trudne emocjonalnie sytuacje. Wiele zawdzięczam tym dwóm zwierzętom. A podrapane meble już dawno pożegnałem. Od tygodnia natomiast zastanawiam się, jak powiesić zasłonki tak, by nie zostały zerwane.

Główny bohater waszego filmu uosabia dla mnie trochę dzisiejszy świat, gdzie wielu jest praktycznych panów, którym wszystko musi się zgadzać w Excelu, ale w emocjach już niekoniecznie.

M.P.: Szczerze mówiąc, nie szukałem daleko. Kiedy odnalazłem w praktycznym panu samego siebie, to już mi wystarczyło, choć taka szersza społeczna diagnoza może być uprawniona. Dostrzegłem, że ta systemowość i ta przysłowiowa tabelka w Excelu daje ułudę kontroli, przez co trudniej dostrzec sprawy toczące się na innych płaszczyznach – emocjonalnej czy interpersonalnej. To jeden z czynników, dla których ta historia stała się dla mnie w pewnym sensie osobista i chciałem się w nią mocniej zaangażować.

Czy bycie praktycznym panem sprawdza się w tworzeniu animacji, czy przede wszystkim chodzi tu jednak o kreatywność i puszczenie wodzy fantazji?

D.L.: Powiedziałbym, że jedno i drugie. Ja na przykład uważam się za osobę dość obsesyjną i włącza mi się praktyczny pan w kontekście dążenia do perfekcjonizmu. Wiem, że muszę to nieco odpuścić, bo tworzenie historii polega też na tym, by pozwolić sobie marzyć. Co dla nas dorosłych nie jest specjalnie łatwe. Wymaga to bowiem, by zapomnieć o wszystkich swoich problemach, celach, rzeczach do osiągnięcia na rzecz marzenia na jawie. Z drugiej strony, by to, co robisz, miało ręce i nogi, musisz siedzieć i mozolnie rzeźbić klatka po klatce, zwracając uwagę na każdy detal. Dla mnie to takie ciągłe balansowanie pomiędzy tymi dwoma podejściami.

M.P.: Kiedy pracuje się nad animacją, ma się wrażenie, że to medium, nad którym potencjalnie da się panować w stu procentach. W końcu można narysować i poruszyć dosłownie wszystko. To sprawia, że chcemy zawędrować, gdzie nam się żywnie podoba. I korci do działań opartych o instynkt, gest, improwizację - jak w innych sztukach plastycznych. Szybko okazuje się, że to trudna, jeśli nie niemożliwa do spełnienia pokusa. Czyli wychodzi, że animacja to jednak domena praktycznych panów. Ale kiedy porównuję to z jakimikolwiek planami aktorskimi, czuję, że w animacji odpoczywam. Tempo pracy z żywym aktorem jest przerażające. Rzadko kiedy pojawia się plan, na którym jest możliwość przetestowania kilku różnych pomysłów w danej sytuacji. W animacji można sobie na to pozwolić, a jedyną konsekwencją jest poświęcenie własnego czasu. Wniosek - spośród obu dziedzin wybieram pływanie synchroniczne.

Czy młodzi widzowie to z waszej perspektywy wymagająca publiczność?

M.P.: Mam doświadczenie z dwóch pól i trochę wrażenie istnienia dwóch widowni. Są produkcje dla dzieci, w przypadku których od samego początku widać, że zrealizowano je tylko po to, by zgadzało się na sztuki i są te wartościowe rzeczy. Gdy już decydowałem się robić coś dla dzieci, co jest trudnym zadaniem, zawsze zależało mi, aby robić to w taki sposób, by można było pokazać to własnemu dziecku. Bez poczucia zażenowania i żadnego oszukiwania. Brałem udział w produkcjach pretekstowych i takich, gdzie o coś chodzi. Zawsze będę zwolennikiem tej drugiej opcji, ale wiem też, jakie są wymagania rynku. Zajrzałem ostatnio do działu dziecięcego na Netfliksie i byłem porażony ilością tego wszystkiego. Tyle że 90 procent z tych produkcji należy do tej pierwszej kategorii, a tylko raz na jakiś czas pojawi się coś, na czym warto zawiesić oko i serce. Publiczność dziecięca powinna być traktowana dokładnie tak samo jak dorośli. Kluczowa jest jakość. Choć trzeba się też pogodzić z tym, że będą powstawały filmy, gdzie nie jest to najważniejsze.

D.L.: Zgadzam się, że dziecięca publiczność jest bardzo wymagająca. Pracuję przy serialach dla młodych widzów, sam też mam dwójkę dzieciaków, więc wiem, jak to wygląda. Doceniłem niektóre produkcje, które może pozornie są proste, ale traktują dzieci poważnie. Najlepszymi niekoniecznie są te najbardziej błyszczące, kolorowe, gdzie dużo się dzieje. One mogą dzieci wciągnąć, ale to będzie bezmyślna lektura. A nie o to chodzi. Są rzeczy może nie tak efektowne, lecz na pewno bardziej przemyślane, mówiące o codziennych problemach w wartościowy sposób. Moim pociechom takie produkcje bardziej się podobają, ale też dzieci mają inne kryteria oceny niż my. Trzeba się nauczyć tego, co do nich trafia. Na pewno jednak musimy traktować tę publiczność poważnie.

Rozmawiał Kuba Armata