Nastolatkowie znajdują się pod nieustanną presją. Ze Stéphane’em Demoustierem, reżyserem „Dziewczyny z bransoletką”, rozmawia Piotr Czerkawski
Piotr Czerkawski: W filmie „Dziewczyna z bransoletką” postanowiłeś opowiedzieć historię bohaterki, której zachowanie, delikatnie mówiąc, wymyka się stereotypom.
Stéphane Demoustier: Przede wszystkim chciałem nakręcić film o nastoletniej dziewczynie i tajemnicach wiążących się z okresem dojrzewania i wchodzenia w dorosłość. Gdy masz 18 lat, często nie zachowujesz się tak, jak powinieneś albo jak oczekuje tego społeczeństwo.
Lise, która została oskarżona o zamordowanie koleżanki, całą wrzawę wokół swojej osoby przyjmuje z zadziwiającym spokojem.
A przecież według wzorców, do których jesteśmy przyzwyczajeni, powinna być roztrzęsiona i co chwila zalewać się łzami. Tak przynajmniej uważa prokuratorka, która oskarża ją w trakcie rozprawy. Nie bez powodu zresztą proces sądowy stanowi zasadniczą część filmu – towarzysząca mu otoczka wydała mi się idealną metaforą tego, że nastolatkowie nieustannie znajdują się pod presją otoczenia i podlegają jego surowej ocenie.
Wspomniana przez Ciebie prokuratorka, choć niewiele od niej starsza, wydaje się nie mieć z Lise nic wspólnego. Sądzisz, że przepaść między pokoleniem współczesnych trzydziestoparolatków a pokoleniem licealistów naprawdę jest aż tak głęboka?
Trudno generalizować, ale na pewno nie jest tak, że mała różnica wieku automatycznie zbliża ludzi. W relacji pomiędzy Lise a prokuratorką dużo istotniejsza okazuje się odmienna pozycja społeczna. Co z tego, że obie mogą oglądać te same seriale albo słuchać podobnej muzyki, jeśli jedna z nich ma nad drugą wyraźną władzę i może wywrzeć decydujący wpływ na jej życie?
Nie chcę być niegrzeczny, ale wystarczy zerknąć do Wikipedii, by przekonać się, że sam masz już ponad 40 lat. Nie obawiałeś się, że wykonany z Twojej perspektywy portret współczesnych nastolatków okaże się daleki od rzeczywistości?
Takie ryzyko oczywiście istniało, ale mam poczucie, że odrobiłem zadanie domowe i wystarczająco długo przyglądałem się młodym ludziom, przeprowadziłem też z nimi wiele rozmów. Najwięcej zawdzięczam pod tym względem nianiom moich dzieci, które przewinęły się przez nasz dom w okresie, gdy pisałem scenariusz. Kilka z nich poprosiłem wręcz o przeczytanie scenariusza i potwierdzenie, czy tekst wydaje im się wiarygodny.
Na czym polega największa różnica między dorastaniem dziś a czasami, gdy sam byłeś nastolatkiem?
Za moich czasów nie istniały jeszcze media społecznościowe, które dziś dla dzieciaków są oczywistym składnikiem codzienności. Ciekaw jestem, co z tego wszystkiego wyniknie, bo mieszanka uniwersalnej nastoletniej wrażliwości i świadomości, że właściwie cała twoja prywatność jest nieustannie wystawiona na widok publiczny, może okazać się naprawdę wybuchowa.
Jak wspomniałeś, większa część akcji Twojego filmu to proces Lise. Czy podczas pracy nad „Dziewczyną…” inspirowałeś się którymś ze słynnych dramatów sądowych?
Przed przystąpieniem do pracy nad scenariuszem obejrzałem wiele filmów tego gatunku, ale najbardziej istotny pozostał dla mnie klasyczny „Proces Joanny d’Arc” Roberta Bressona. Uważam, że to prawdziwe arcydzieło, w którym mamy jednocześnie tajemnicę i pełen szacunku dystans do bohaterki emanującej dyskretną szlachetnością. Mam nadzieję, że coś podobnego udało mi się osiągnąć także w „Dziewczynie…”.
Unosząca się nad Lise aura szlachetności, o której wspominasz, wydaje się w dużej mierze zasługą wcielającej się w tę rolę Melissy Guers.
Zdecydowanie tak. Melissa nigdy wcześniej nie grała w filmie, ale już od momentu, w którym zjawiła się na castingu, wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z kimś wyjątkowym. Wyróżniała się choćby tym, że podczas gdy inne dziewczyny, w oczekiwaniu na swoją kolej, śmiały się i plotkowały, ona już na korytarzu była milcząca i skupiona. Kiedy przyszła jej kolej na przesłuchanie, nasza intuicja tylko się potwierdziła i okazało się, że ta dziewczyna ma po prostu wrodzony talent do występowania przed kamerą.
W „Dziewczynie…” obok debiutującej Melissy obsadziłeś wielką gwiazdę europejskiego kina – słynną Chiarę Mastroianni.
Chiara ma w sobie połączenie dystansu i kruchości, które idealnie pasowało mi do Celine – matki Lise. To bardzo ważna postać, przez pryzmat której chciałem pokazać, że rola matki w społeczeństwie przechodzi nieustanną ewolucję. Dziś, inaczej niż przed laty, dopuszczamy do siebie myśl, że dobra matka nie musi być koniecznie nadekspresyjna i wszędobylska. Celine jest wycofana i przeżywa swoją troskę w ciszy, co zresztą czyni ją bardzo podobną do własnej córki.
Skoro rozmawiamy o obsadzie, muszę wrócić do postaci prokuratorki, którą zagrała Twoja siostra, znana między innymi ze „Sponsoringu” Małgorzaty Szumowskiej, Anaïs Demoustier. Łącząca Was więź uczyniła wspólną pracę łatwiejszą czy bardziej wymagającą?
Z dobrymi aktorkami zawsze pracuje się przyjemnie, a Anaïs jest po prostu bardzo utalentowana. Pracowałem już z wieloma artystkami, więc wiem, że tylko największe z nich potrafią łączyć w swojej pracy intelekt i instynkt w sposób, w jaki robi to moja siostra. Jednocześnie chciałem nie tylko skorzystać z talentu Anaïs, ale również dać jej coś w zamian, zaoferować możliwość zdobycia nowych doświadczeń. Rolę prokuratorki zaproponowałem siostrze przede wszystkim dlatego, że jeszcze nigdy w swojej karierze nie miała okazji wcielić się w postać, która byłaby tak agresywna i zdeterminowana.
Na zakończenie naszej rozmowy chciałbym pochwalić Cię za wrażliwość na szczegóły. Znaczące wydaje się już samo nazwisko głównej bohaterki, która nazywa się Lise Bataille.
Ten zabieg, wbrew niektórym interpretacjom, nie ma nic wspólnego z filozofem Georges’em Bataille’em. Wybrałem to dość popularne we Francji nazwisko dlatego, że bataille w naszym języku znaczy „walka” i wydało mi się to całkiem ironiczne w kontekście postaci, która z premedytacją odmawia poddania się regułom sądowej gry i bynajmniej nie zamierza za wszelką cenę bronić swojej niewinności.
Jako kibic piłkarski i fan SSC Napoli zwróciłem też, rzecz jasna, uwagę na scenę, w której wypytywany o nazwisko kolega Lise, imieniem Diego, wykrzykuje na odczepnego: „Jestem Diego Maradona!”.
Nie mogłem sobie odmówić tego małego żarciku. Kocham piłkę nożną i wykorzystuję każdą okazję, by dać upust tej miłości. A jeśli kochasz piłkę, nie masz wyjścia i musisz kochać również Diega Maradonę!