Na przekór stereotypom. Z Rémim Chayé, reżyserem filmu „Dziki Zachód Calamity Jane”, rozmawia Kuba Armata
Kuba Armata: „Dziki Zachód Calamity Jane” okazał się jednym z przebojów tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmów Młodego Widza Ale Kino!, zdobywając dwie nagrody, w tym Złote Koziołki za najlepszy film pełnometrażowy dla dzieci.
Rémi Chayé: Zarówno ja, jak i cały zespół pracujący przy filmie byliśmy bardzo szczęśliwi po ogłoszeniu tej decyzji. To ważna nagroda. Zresztą dotarły też do mnie bardzo miłe upominki z Poznania. Widać, że to fantastyczny festiwal, na który na pewno chciałbym kiedyś dotrzeć. W tym roku było to niestety z wiadomych względów niemożliwe. Dużą radość sprawił mi fakt, że nasza animacja rezonuje w Polsce, zwłaszcza że podejmuje ważny temat, o którym wiele się w waszym kraju ostatnio mówi. „Dziki Zachód Calamity Jane” to w końcu opowieść o młodej dziewczynie, która rozprawia się z płciowymi stereotypami.
To w ogóle opowieść o równouprawnieniu, wzajemnym szacunku, tolerancji. Wartościach, z którymi ostatnimi czasy, nie tylko w Polsce, radzimy sobie nie najlepiej.
Widać to wyraźnie w wielu miejscach na świecie, także we Francji, skąd pochodzę. Wydaje mi się, że byliśmy już w nieco dalszym punkcie. Wychodzi jednak na to, że patriarchat wciąż jest w nas mocno zakorzeniony i ma się dobrze. Liczba kobiet, która cierpi z powodu swoich mężów czy partnerów, nadal jest przerażająco wysoka. Wiele problemów, z jakimi musimy się dziś mierzyć, wiąże się z pozycją kobiet w społeczeństwie. Celem, jaki przyświecał nam przy realizacji tego filmu, była chęć pokazania młodym widzom, co oznacza bycie chłopcem, a co dziewczynką i jaką cenę płaci się za podejmowane przez siebie wybory. Ale też włożenie tego w atrakcyjny z punktu widzenia dzieci i młodzieży kostium, gdzie jest miejsce na zabawę oraz przygodę. „Dziki Zachód Calamity Jane” opowiada o tym, co dzieje się, gdy w konserwatywnym, tradycyjnym społeczeństwie ktoś chce przekroczyć granicę.
Czyli po prostu to historia o przełamywaniu stereotypów związanych z płcią?
Zdecydowanie. Główna bohaterka naszego filmu stanowi alternatywę dla typowego wizerunku młodej dziewczyny. Podobnie było w moim poprzednim filmie „Daleko na północy” (2015). To ujęta w formułę przygodowej animacji opowieść o dziewczynce, która wyrusza śladami swojego dziadka na biegun północny. Calamity Jane z kolei łamie stereotypy na różnych poziomach. Ubiera się jak chłopiec, wykonuje zadania przeznaczone dla mężczyzn. Chcieliśmy pokazać młodym widzom, że możliwe są inne drogi i nikt nie będzie wmawiał bohaterce, że zobowiązana jest zachowywać się w określony sposób ze względu na płeć. Ona przecież nie musi wiązać się z konkretną postawą. To raczej pewien wypracowany społeczny konstrukt.
Oba twoje filmy osadzone są w rzeczywistości historycznej. To dobry sposób do tego, by mówić o uniwersalnych wartościach?
Z pewnością, zwłaszcza że bardzo lubię XIX wiek. To był wyjątkowy i ważny dla nas czas, pełen nowych wynalazków, odkryć, niezagospodarowanych jeszcze terenów. W dzisiejszym świecie praktycznie już tego nie ma. Każda, nawet najmniejsza przestrzeń jest w zasadzie zajęta. Nie było wtedy technologii, która pozwalałaby nam, jak dzisiaj, pozostawać w nieustannym kontakcie z rodziną czy przyjaciółmi. Powodowało to, że sama idea podróżowania była nieco inna i zakładała więcej niespodziewanych przygód. Bardzo lubię też symbole związane z preindustrialnym światem – powozy, konie, wszystko, co wiąże się z życiem w tamtych czasach. Nie chodzi nawet o nostalgię, bo trudno idealizować czasy, w których ludziom było naprawdę ciężko i w każdym momencie mogli umrzeć, ale uważam, że to dobre tło do snucia opowieści.
Z historii możemy chyba też sporo czerpać?
To dobre narzędzie do budowania połączeń pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Znajomość historii to świetny sposób na zrozumienie wielu mechanizmów i uniknięcie popełniania tych samych błędów. Choć oczywiście nie wszystko da się wyjaśnić tym, co już było. Dobrze jednak znać historię, by lepiej rozumieć świat, politykę, ruchy społeczne, relacje między mężczyzną a kobietą. Dla mnie ważne było, by przed realizacją tego filmu poczytać o historii Dzikiego Zachodu i mojej bohaterki, bo to pozwoliło mi wiele nauczyć się na ten temat.
Kiedy wpadłeś na pomysł, że chcesz opowiedzieć o jednej z legend amerykańskiego Dzikiego Zachodu?
W zasadzie zaraz po tym, jak skończyłem poprzedni film, wspomniany już „Daleko od północy”. Jeden z koproducentów tamtej animacji powiedział, że chciałby kontynuować współpracę, zatem zacząłem zastanawiać się nad kolejnym tematem. Miałem kilka pomysłów, ale zobaczyłem wtedy dokument o historii Calamity Jane. Pojawiła się w nim informacja, że w młodości przeszła ona słynny szlak oregoński. To licząca blisko trzy tysiące kilometrów wędrówka osadników, która rozpoczynała się w St. Louis. Miała wtedy raptem dziesięć lat. Towarzyszyła jej rodzina, a ja zacząłem się zastanawiać, co by się stało, gdyby jej ojciec miał wypadek. Musiałaby wtedy przejąć część jego obowiązków – powozić, przeprowadzić wozy przez rzekę, zająć się końmi. Pomyślałem, że to może być interesujące i do pewnego stopnia tłumaczyć, kim stała się później. A była przecież jedną z legend Dzikiego Zachodu. Pomysł zaczął się kształtować w mojej głowie, miałem poczucie, że to ten typ opowieści, na którym mi zależy. Bardzo pociągała mnie też wizja majestatycznego amerykańskiego krajobrazu. To był dobry punkt wyjścia. Ta idea spodobała się dwójce scenarzystów, z którymi pracowałem wcześniej. Razem napisaliśmy trzystronicowy treatment i pokazaliśmy go producentowi.
Miałeś też trochę szczęścia, bo jak wspomniałeś, nikt wcześniej nie zajmował się przeszłością Calamity Jane.
Z pewnością, choć przedstawiona przez nas historia jest fikcją, naszą wariacją na temat młodości Calamity Jane. Nie ma wiarygodnych historycznych świadectw odnoszących się do tego tematu. Wiadomo jedynie trochę o samej migracji i panujących podczas niej ekstremalnie trudnych warunkach, ale to tyle. Reszta zatem jest wymyślona. Studiowaliśmy dorosłe życie Calamity Jane, czytaliśmy biografie, wiele materiałów na temat Dzikiego Zachodu, sytuacji kobiet w tamtym czasie. To było ważne, ale i niełatwe, bo na temat naszej bohaterki istnieje wiele przekłamań. Związane także z faktem, że często kłamała zarówno ona, jak i jej siostra. Pojawiało się na jej temat wiele różnych historii, podań, piosenek. Przedstawiano ją w bardzo różny sposób. Trzeba było na to szczególnie uważać i znaleźć w tym wszystkim swoją drogę.
Duże wrażenie zrobiła na mnie sama animacja. Paleta kolorów przywoływała skojarzenia z impresjonizmem.
Pierwszym podstawowym założeniem, jakie poczyniliśmy, była rezygnacja z konturu. Sprawiło to, że nie ma linii, która oddzielałaby bohaterów od krajobrazów. Co pozwoliło mocno otworzyć się na paletę kolorów. Na pewno w tej materii inspirował nas impresjonizm i nabizm. Ci twórcy używali bardzo nasyconych kolorów, a my chcieliśmy wykreować mocne wizualne doświadczenie dla widza. Technologia cyfrowa pozwoliła nam na stworzenie takich mieszanek kolorów i ich wariantów, że bardzo mocno przypominają one to, co można zobaczyć w muzeach. Także w kontekście amerykańskiego malarstwa krajobrazowego, które również stanowiło dużą inspirację. Początkowo chcieliśmy stworzyć osobną paletę kolorystyczną dla każdej sceny, ale że było ich 1200, uznaliśmy, że wystarczy, jak będzie inna dla każdej, nie sceny, a sekwencji.
Czy oba twoje filmy można by określić feministycznymi?
Myślę, że można tak powiedzieć. Mocno wspieram ruchy feministyczne. Trzeba jednak pamiętać, że to filmy dla młodego widza, które muszą w sobie zawierać pewną dawkę zabawy, akcji, przygody. Na pewno jednak chcą też pokazać dziewczęce bohaterki w nieco inny sposób niż w baśniach, które my – jako dorośli – znamy ze swojej młodości. To już nie są księżniczki, które nic nie robią, oczekując jedynie na wielką miłość.
Rozmawiał Kuba Armata